środa, 23 września 2015

Nasza ukochana wycieczka

Nareszcie nadszedł wyczekiwany dzień. Poniedziałek 21 września - wyjazd do Korycin. Co prawda Konrad stwierdził, że niech już się to stanie i będzie miał problem z głowy. Problem z wycieczką oczywiście.

 Oto my na chwilę przed odjazdem. Nasze twarze mówią same za siebie: Kiedy nareszcie wsiądziemy i odjedziemy?
 
  Pan policjant był bardzo dokładny. Przecież wiedział, że tym autokarem jadą najcenniejsze skarby.
  Nie musimy chyba pisać, że w drodze, około 1000 razy padło pytanie: Daleko jeszcze? Za ile będziemy? Zabawnie było obserwować jak pani Basia kombinuje ciekawą odpowiedź.
Nareszcie na miejscu. Pani gospodyni przywitała nas pysznym, drożdżowym ciastem i kubeczkiem kakako. Nie obeszło się oczywiście bez awanturki. W kakao pływały kożuchy. STRASZNE!!!


 Po jedzeniu, czas na oddychanie świeżym powietrzem. Poszliśmy do lasu poznać jego warstwy i posłuchać opowieści o mrówkach. Dowiedzieliśmy się, że te maleńkie stworzonka sprzątają cały las, a ich mrowisko sięga dwu metrów w głąb ziemi. Mrówki to naprawdę cierpliwe i pracowite zwierzaki.

 A to są piękne budynki w Korycinach. Zupełnie jak w odległych czasach.


 Jak widać zabytkowa, cudowna studnia. Niestety nie wolno nam było czerpać wody. Pani się bała żebyśmy nie wpadli. Dorośli wszystkiego się boją. :(((
 Po lesie i mrówkach, czas na większe zwierzęta. Ruszyliśmy do zagrody.


 Puchate zwierzaki są piękne i śmieszne.

 Te z piórami też są bardzo okazałe i głośne.
 Kobiety szybko się jednak męczą. Czas posiedzieć w wiejskiej chacie na drewnianej ławie. Okazało się, że Tosiaczek wcale nie z lenistwa tak przysiadał, ale z powodu złego samopoczucia.
No i ruszamy dalej. Ptactwo domowe przywitało nas pianiem, gdakaniem, gulgotaniem.







Zapachy nie należały do najpiękniejszych, ale widok małych świnek wynagrodził wszystko.




 Te zwierzaczki trochę podobne do nas. Ostro się tłuką i popychają.

Chętnie przejechalibyśmy się taką bryczką. Niestety nie umiemy zaprzęgać koni.

 No i coś, co lubimy najbardziej - szaleństwo, nieograniczona zabawa. Tylko my, podwórko i plac zabaw. Brawo!







Od niepamiętnych czasów człowiek marzył o lataniu. To nasze pierwsze próby fruwania. Szkoda tylko, że tak szybko lądowaliśmy.



Kobiety jak widać kochają gotowanie. Nie szkodzi, że na niby. Wygłodniali chłopcy kręcą się bliziutko. Może zostaną zaproszeni ma podwieczorek?


Kto nie czeka na jedzenie, ten szuka dobrej kryjówki. Najbardziej nadaje się do tego pień drzewa.




No i odrobina siłowania się na trawie. Kto kogo pokona?

Po całodniowych szaleństwach na podwórku i wieczornych "imprezach", ciężko nam było rano wstać. Pani Basia zemściła się robiąc nam zdjęcia o 7.30 rano za to, że w poniedziałek wieczorem nie chcieliśmy iść spać i długo chichotaliśmy w pokojach.  Rano wyglądaliśmy lichutko. Mało kto dał radę wstać bez budzenia przez panią. Największymi śpiochami okazali się chłopcy. Ale z nich niedźwiadki.







 Tylko dziewczyny okazały się niezmordowane. Szalały wieczorem, biegały po przyjęciach, a rano jak nowiutkie.

 Po śniadaniu (pyszne naleśniki z domowym twarożkiem) znów szaleństwo na dworze.













 Ponieważ pani Basia nie wypiła rano kawki, to litościwa Majeczka i Kamilek postanowili podnieść pani ciśnienie w sposób bardziej naturalny i weszli sobie na drzewo. Najważniejsze, że osiągnęli cel. Ciśnienie skoczyło, szczyt drzewa zdobyty jak ośmiotysięcznik.
                            Tu jest Kamil - wytęż wzrok.
Jak to dobrze, że mamy w życiu szczęście. Pomimo straszenia przez zapowiadaczy pogody z telewizji, że będzie zimno i deszczowo, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Było cieplutko i słonecznie. Brawo, brawo dla pogody.


Czasem człowiek potrzebuje posiedzieć w samotności i porozmyślać nad losami świata.

  Jeśli myślicie, że chłopcy szepczą sobie coś na uszko to się mylicie. To dwa małe koguciki, które udowadniają sobie kto ma rację. Gdyby nie pani Basia, która jak kot skradała się z aparatem fotograficznym, chłopcy nie skończyliby na przepychaniu się głowami.
 To rozbita główka Filipka. Ściana nie chciała ustąpić.

 Zabawy zawieszone na chwil kilka, bo najwyższa pora zwiedzić ogród ziołowy. Ziół jest tu ponad tysiąc.




Skoro poznaliśmy zioła i zobaczyliśmy jak rosną w środowisku naturalnym, przyszedł czas na zrobienie własnych herbatek dla rodziców. Największym powodzeniem cieszyła się meliska. Przecież rodzice muszą się czymś uspokoić, gdy wracamy ze szkoły z uwagami.











Nareszcie wieczór i wyczekane przez nas ognisko. Ktoś akurat wrzucił do ogniska kamyczki stąd te piękne iskry. Marta Czornik stwierdziła, że ktoś nam zafundował w ten sposób fajerwerki.
Siedzimy jak straszliwe smutasy, bo nie możemy doczekać się kiełbasek pieczonych. Czekanie jest nudne i męczące.

Pani Basia opowiedziała nam kilka mazurskich legend, bo nie znała tych o Podlasiu. Przecież byliśmy na Podlasiu, a nie na Mazurach, ale pani stwierdziła, że oba regiony leżą blisko siebie.
Nareszcie jedzonko. Żebyście wiedzieli ile kiełbasek wpadło do ognia. Pieski miały co jeść, gdy my wróciliśmy do pokojów.
Umyci, pachnący i chyba jednak trochę śpiący przyszliśmy do pokoju pani Basi, żeby posłuchać bajeczki. Niestety pani nie skończyła nam czytać, bo zaczęliśmy powoli odlatywać do krainy snów.

Następnego dnia po śniadanku, spakowaliśmy torby podróżne i poszliśmy na zajęcia z mikroskopami. Obejrzeliśmy rośliny, ich zarodniki, żądło szerszenia, oko muchy i małą larwę. Szerszeń nas przeraził. Baliśmy się, że nagle ożyje i nas użądli.














To ten przerażający szerszeń. Oczywiście na zdjęciu obok. Bo po lewej to Sebastian.



                           Larwa. Ładna, bo żółciutka.
To nasz piękny domek, w którym spędziliśmy trzy dni. Prezentuje się dostojnie i okazale jak dworek.
Nasze ostatnie chwile na placu zabaw w Korycinach. Trzeba je dobrze wykorzystać i wyszaleć się na zapas.

Dziewczyny postanowiły, że nie jadą autokarem do Warszawy, tylko lecą o własnych siłach, zupełnie jak ptaki.









A to kochana ciocia Ela, która opiekowała się nami podczas wycieczki



Szaleństwo dziewczyn zakończyło się małym wypadkiem. Kasieńka spadła z pieńka i troszkę płakała. Na szczęście pocieszyły ją serdeczne przyjaciółki i niezastąpiony pan Marek.

Majka znów podnosi pani Basi ciśnienie. To co ona wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie.
Filip znalazł dla siebie nowe mieszkanko blisko ptaków i nie wraca do Warszawy. Tu ładniej i ciszej.
Jeśli myślicie, że tylko dzieci lubią się bawić w domku na drzewie, to zobaczcie co robi ciocia Ela i gdzie jest.






Och jak smutno. Najbardziej smuci się Majka. Zaraz odjedziemy stąd i będziemy mogli już tylko wspominać jak nam było cudownie.

Pa, pa Koryciny ukochane.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz